Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/118

Ta strona została przepisana.

— I wszystkie owe beczułki w przedpokoju! I ów zapach wina, podczas gdy braciszek ci tłómaczył historye wyrzeźbione na cyprysowych drzwiach. A potem Madonna del Rosario! Pamiętasz? Jego tłómaczenie rozśmieszyło cię, a ja słysząc twój śmiech, nie mogłam się pohamować; i śmialiśmy się tak wobec tego biedaka, że się zmięszał i nie otworzył już więcej ust, nawet pod koniec, żeby ci podziękować...
Po chwili zaczęła znowu:
— A w San Alessio, kiedyś mi nie chciał pozwolić, żebym patrzyła na kopułę przez dziurkę od klucza! Jakżeśmy się tam śmiali!
Zamilkła znowu. Zbliżyła się ulicą gromada ludzi z marami, a za nią najęty wóz, pełny płaczących krewnych. Umarły zdążał ku cmentarzowi żydowskiemu. Był to pogrzeb niemy i zimny. Wszyscy owi ludzie z nosami zakrzywionymi i drapieżnymi oczami byli do siebie podobni, jak rodzeństwo.
Żeby orszak mógł swobodnie przejść, oba konie rozdzieliły się, zajmując każdy jeden bok, tuż przy murze i kochankowie patrzyli na się ponad umarłym, czując, że rośnie ich smutek.
Kiedy się złączyli, zapytał Andrzej:
— Co ci jest takiego? O czem myślisz?
Ona zawahała się z odpowiedzią. Oczy wpatrzyła w szyję zwierzęcia, gładząc je główką swojego biczyka, niezdecydowana, blada.
— O czem myślisz?
— Więc dobrze, powiem ci. Odjeżdżam we środę, nie wiem, na jaki czas; może na długo, na zawsze; nie wiem... Ta miłość się zrywa z mojej winy; lecz nie pytaj mnie jak, nie pytaj dlaczego, nie pytaj o nic: proszę cię! Nie mogłabym ci odpowiedzieć.