Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Następnego dnia miał miłe przebudzenie, jedno z owych świeżych i jasnych przebudzeń, które są tylko udziałem młodości w jej tryumfalnej wiośnie. Poranek był prawdziwym cudem. Oddychać tym porankiem było niezmierzoną błogością. Wszystkie rzeczy żyły w szczęśliwości światła. Wzgórza zdawały się owinięte przejrzystą przesłoną ze srebra; poruszone lekkim szumem morze zdało się poprzecinane mlecznymi strumieniami, rzekami z kryształu, strumykami ze szmaragdu, tysiącem żył, które tworzyły jakby ruchliwy zabłęd płynnego labiryntu. Uczucie weselnej radości i religijnej łaski promieniało ze zgody morza, nieba i ziemi.
On oddychał, patrzył, słuchał, nieco oszołomiony. Sen uleczył go z gorączki. Zamknął w nocy oczy, kołysany przez chór wód, jak przez głos przyjazny i wierny. Ten kto zasypia od brzmienia onego głosu, ma odpoczynek pełny krzepiącego spokoju. Nawet słowa matczyne nie użyczają cierpiącemu synowi snu tak czystego i dobroczynnego.
Patrzył, słuchał, niemy, skupiony, rozczulony, pozwalając wnikać w siebie owej fali nieśmiertelnego żywota. Nigdy muzyka święta któregoś z podniosłych mistrzów, offertoryum Józefa Haydna lub Te Deum Wolfganga Mozarta nie udzieliła mu takiego wzruszenia, jakie teraz otrzymywał od dzwonów z odległych kościołów, pozdrawiających zstąpienie Dnia na niebiosa Pana Jedynego w Trójcy. Czuł, że jego serce wzruszeniem wzbiera i wylewa. Coś jakby błędny lecz wielki sen podnosił się w jego duszy, coś jak falująca przesłona, poprzez którą przebłyskał tajemniczy skarb szczęścia. Dotychczas zawsze wiedział, czego pożądał i nie sprawiało mu przyjemności pożądać napróżno. Teraz nie był w stanie określić swego pożądania; nie wie-