Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/180

Ta strona została przepisana.

żyłkowaniem. Nieskończone stopniowania barwy czerwonej, od mocnego karmazynu aż do wypłowiałej dojrzałej poziomki, mięszały się z najsubtelniejszymi i prawie niedostrzegalnymi odmianami barwy białej, od białości nieskalanego śniegu do nieokreślnej barwy mleka zaledwie wydojonego, opłatka, miąższu trzciny, mgławego srebra, alabastru, opalu.
— Dziś jest święto — rzekła uśmiechem; a kwiaty pokrywały jej piersi prawie po szyję.
— Dzięki! Dzięki! Dzięki! — powtarzał Andrzej pomagając jej przy złożeniu pęku na stole, na książkach, na tekach z rysunkami. — Rosa rosarum!
Kiedy już była wolna, zebrała wszystkie po pokojach rozstawione naczynia i zaczęła napełniać je różami, układając tyleż poszczególnych bukietów, z wyborem, który odsłaniał w niej rzadki smak, smak wielkiej mistrzyni uczt. Wybierając i układając, mówiła o tysiącu rzeczy z ową swoją wesołą ruchliwością, prawie jakgdyby chciała powetować sobie oszczędność słów i śmiechów, której przestrzegała dotychczas przy Andrzeju przez wzgląd na jego melancholijne milczenie.
Między innymi rzekła:
— 15-ego będziemy mieli pięknego gościa: Donnę Maryę Ferres y Capdevila, żonę upełnomocnionego ministra Guatemali. Znasz ją?
— Nie zdaje mi się.
— Istotnie, nie możesz jej znać. Wróciła do Włoch przed niewielu miesiącami; lecz przepędzi następną zimę w Rzymie, gdyż mąż jej został tam przydzielony. Jest moją przyjaciółką dzieciństwa, bardzo drogą. Byłyśmy razem we Florencyi, trzy lata w kollegium Annuncyaty; lecz jest młodsza odemnie.
— Amerykanka?