Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/204

Ta strona została przepisana.

— Wrzesień. Jest bardziej kobiecy, zamknięty w sobie, tajemniczy. Wydaje się wiosną, widzianą we śnie. Wszystkie rośliny, tracą powoli siłę, tracą także pewną część swojej rzeczywistości. Proszę spojrzeć na morze tam w dole. Czyż nie daje raczej wrażenia atmosfery niźli masy wodnej? Nigdy, tak jak we wrześniu, nie są wiązania nieba z morzem tak mistyczne i głębokie. A ziemia? Nie wiem czemu, patrząc na krajobraz, w tym czasie, myślę zawsze o pięknej kobiecie, która porodziła i teraz wypoczywa w białem łożu, uśmiechając się uśmiechem zdumionym, bladym, niegasnącym. Czy jest to wrażenie słuszne? Jest coś ze zdumienia i szczęścia położnicy w krajobrazie wrześniowym.
Byli prawie u końca ścieżki. Niektóre hermy przylegały do niektórych pni tak, że tworzyły z nimi prawie jeden pień, drzewny i kamienny; a mnogie owoce, niektóre całe złote, inne o plamach złotych i zielonych, inne całkiem zielone, zwisały ponad głowami Bogów Granicznych, które zdawały się strzedz drzew nietkniętych i nietykalnych, być ich opiekuńczymi duchami. — Czemu zdjął Andrzeja nagły niepokój i lęk, kiedy się zbliżali do owego miejsca, gdzie dwa tygodnie przedtem napisał był sonety wyzwolenia? Czemu wahał się między bojaźnią a nadzieją, że je odkryje i przeczyta? Czemu niektóre z tych wierszów wróciły mu na pamięć oddzielone od innych, jakgdyby wyrażały jego obecne uczucie, jego obecne dążenie, nowy sen, który zawierał w sercu?

O ty, co hardym wiatrom rozkazy rzucasz swobodnie,
co wszystkim bramom przyzwalasz swojej opieki anioła,
oto do stóp ci rzuca swój los rab powolny i woła:
Madonno, zechciej wysłuchać mych próśb łaskawie i zgodnie.