Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/226

Ta strona została przepisana.

oczami prawie zawsze do Franczeski; a mimo to czułam jego oczy wpite we mnie z uporczywością, która mnie przygnębiała, lecz nie obrażała. On musi być jeszcze chory, bezsilny, w niewoli swej wrażliwości. Zapytał mnie w końcu: — Czy pani śpiewa? — w ten sam sposób jakby zapytał: — Czy mnie pani kocha?
Zaśpiewałam aryę Paisiella i drugą Salieri’ego. Grałam trochę z siedemnastego wieku. Miałam głos ciepły i szczęśliwą rękę.
On mi nie wyraził żadnej pochwały. Trwał w milczeniu. Czemu?
Delfina spała już tu, na górze. Kiedym weszła na górę, żeby ją zobaczyć, znalazłam ją śpiącą lecz z wilgotnemi rzęsami, jak gdyby była płakała. Biedne kochanie. Dorothy powiedziała mi, że mój głos dochodził wyraźnie aż tu, że Delfina zbudziła się z pierwszego snu, że zaczęła łkać i chciała zejść.
Zawsze, kiedy ja śpiewam, ona płacze.
Teraz śpi; lecz od czasu do czasu oddech jej staje się żywszy, podobny do gorącego łkania i napełnia mój własny oddech nieokreśloną troską, prawie potrzebą odpowiedzenia temu nieświadomemu łkaniu, temu cierpieniu, które się nie ukoiło we śnie. Biedne kochanie!
Kto to gra, na dole, na fortepianie? Ktoś gra, przyciszając sordynką, gawot Ludwika Rameau, gawot pełen czarownej melancholii, ten sam, który ja przedtem grałam. Kto to może być? Franczeska weszła na górę wraz ze mną; jest późno.
Wychyliłam się przez balkon. Salon przy westybulu jest ciemny; świeci się tylko w sąsiednim pokoju, gdzie Markiz i Manuel grają jeszcze.
Gawot ustał. Ktoś zstępuje schodami do ogrodu.