Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/268

Ta strona została przepisana.

w atmosferze zupełnie i jednakowo szarej, w której czasami rozlewała się jasność i natychmiast gasła, jak przelotny uśmiech. Piazza della Trinita dei Monti była pusta, podziwiana przez samotny obelisk. Drzewa pozdłuż muru, który łączy kościół z willą Medici, chwiały się na wietrze i słocie, już półnagie, czarniawe i czerwonawe. Pincio jeszcze zieleniał, jak wyspa w morzu mgły.
Patrząc, nie miał określonej myśli, lecz całe ich mnóstwo, bezładny tłok i zajmowało mu duszę jedno uczucie przytłumiające wszelkie inne: pełne i żywe przebudzenie dawnej miłości ku Rzymowi, ku przesłodkiemu Rzymowi, ku niezmierzonemu wspaniałemu, jedynemu Rzymowi, ku miastu miast, które jest zawsze młode i zawsze nowe i zawsze tajemnicze, jak morze.
Deszcz padał, padał. Na Monte Mario niebo się ściemniało, chmury gęstniały, przybierały ciemno-niebieską barwę stojącej wody, rozszerzały się ku Gianicolo, obniżały nad Watykanem. Kopuła Świętego Piotra dotykała szczytem tego olbrzymiego skłębu chmur i zdawała się podtrzymywać go, podobna do olbrzymiego filaru z ołowiu. Pośród niezliczonych ukośnych krech dżdżu posuwał się naprzód powoli opar, podobny do ogromnie cienkiej przesłony, która kładzie się na stalowych, ustawicznie drżących strunach. Monotoni i plusku nie przerywał żaden inny, żywszy hałas.
— Która godzina? — zapytał Stephen’a, odwracając się.
Było blizko dziewiątej. On czuł się trochę zmęczony. Zresztą miał także zamiar nie widzieć się za dnia z nikim, a wieczór przepędzić w domu w skupieniu. Zaczynało się dlań znowu życie miejskie, życie światowe. Chciał, przed podjęciem starej zabawy, oddać