Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/285

Ta strona została przepisana.

kasztanowego aksamitu, co czasami przybierał odcienie prawie czerwonawe. Nos nieco mięsisty i wydatne świeże, krwiste, twarde wargi, tworzyły na dolnej części jej twarzy wyraz jawnego wyuzdania, jeszcze bardziej ożywiony niespokojem języka. Zbyt wielkie zęby oczne podnosiły kąciki jej ust. Kiedy tak podniesione kąciki wysychały, lub może nieco zawadzały, zwilżała je końcem języka. I widać było co chwili ten koniec wymykający się z poza zagrody zębów, jak wilgotny płatek soczystej róży poprzez szereg małych, obranych migdałów.
— Panno Julio — rzekł Andrzej Sperelli, patrząc na jej usta — Święty Bernard ma dla pani w pewnem swojem kazaniu bajeczny epitet. I tego pani także nie wie!
Arici zaczęła śmiać się śmiechem bezmyślnym lecz prześlicznym, odkrywającym trochę dziąsła; i wskutek poruszenia zaleciała od niej silniejsza woń, jak od potrząśniętego kwitnącego krza.
— Co mi pani da — dodał Andrzej — co mi pani da w wywdziękę, jeśli, wyjąwszy z kazania owe rozkoszne słowo, jak z teologicznego skarbca kamień afrodyzyjski, dam je pani.
— Nie wiem — odrzekła, śmiejąc się wciąż i trzymając pośród dosyć subtelnych i podłużnych palców kielich z winem Chablis. — Co pan zechce.
— Rzeczownik przydawki.
— Co pan mówi?
— O tem jeszcze pomówimy. Słowo jest: linguatica. Messer Lodovico, proszę dodać do swych litanii to wezwanie: „Rosa linguatica, glube nos!
— Szkoda — rzekł Musellaro — że nie siedzisz przy stole jakiegoś księcia z XVI. wieku, między jakąś Violantą a Imperią, wraz z Giulio Romano, z Piotrem Aretino, z Markiem Antoniuszem!