Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/410

Ta strona została przepisana.

niejszym, gdzie stał Buddha. Wokoło tłoczyli się kupcy. Byli to po większej części handlarze, odprzedawcy mebli używanych, antykwarze, ogółem hołota. Ponieważ w lecie brakło amatorów, zbiegli się antykwarze, pewni, że wezmą kosztowne przedmioty za lichą cenę. W ciepłem powietrzu rozchodziła się przykra woń, idąca od tych brudnych ludzi.
— Kto da więcej!
Andrzeja dławiło. Krążył po innych pokojach, gdzie zostały na ścianach tylko dywany, firanki i portyery, gdyż prawie wszystkie sprzęty zgromadzono w pokoju licytacyi. Chociaż stąpał po grubym dywanie, słyszał swoje kroki wyraźnie, jakgdyby pokoje były pełne ech.
Znalazł pokój półkolisty. Ściany były ciemno czerwone, a na nich błyszczały nieliczne pozłociste plamy i sprawiały wrażenie świątyni i grobu, sprawiały wrażenie smutnego i mistycznego schroniska, sporządzonego dla modłów i dla śmierci. Przez otwarte okna wdzierało się jaskrawe światło, jak gwałt świętokradztwa; przez okna widać było drzewa Willi Aldobrandini.
Wrócił do sali rzeczoznawcy. Na nowo uczuł zaduch. Odwracając się zobaczył w jednym kącie księżnę Ferentino z Barbarellą Viti. Zbliżył się do nich i pozdrowił.
— Cóż, panie Ugenta, co pan kupił?
— Nic.
— Nic? Myślałam, że pan przeciwnie kupił wszystko.
— Czemużby?
— Była to taka moja... romantyczna myśl.
Księżna zaczęła śmiać się, a Barbarella za nią.
— My odchodzimy. Niemożliwie zostawać tu, wśród tej woni. Do widzenia, panie Ugenta. Niech się pan pocieszy.