Pogrążyli się w wieczornej zadumie.
Gwar miasta dochodził tu tylko stłumionym podźwiękiem, odcięty od zacisza plebańskiego sadu grubym trawiastym murem. Tylko tam, na drugim końcu przerywała go wązka bramka z żelaznych krat i przesuwała przed oczyma fragmenty życia ulicy. Od czasu do czasu przeciągały ze śpiewem grupy podochoconych żołnierzy w skórzanych koletach pobrzękując niedbale opuszczonymi rapierami, mignęło puszyste pióro w szerokich, bujnych liniach wygiętego kapelusza, załopotał płaszcz rycerski...
Od czasu do czasu zaszeleściała aksamitnym trenem sukni wstydliwa mieszczka spiesznie zdążając do domu, przeszła poważnym krokiem gromada rajców, zaczerniała dostojna postać matrony...
Gdzieś na rogu kuglarz — linoskok wyginał gibkie ciało wężowym ruchem, lśnił pośród gawiedzi łuską pstrokatej odzieży... A dalej — dalej dymy się wiły wieczorne i słońce łuniało na dachach...
Od sadu przywiewały surowe obrzaski świeżo skoszonej trawy, wynikały wilgne wydzieliny ziemi. Przed godziną spadł deszcz i zmokrzył drzewa, murawę, kwiaty iż nabrały połysku i miękko stonowały się z soczystą czerwienią zachodu.
Jedwabne cienie zachodziły falami w zroszoną