Strona:PL Hans Christian Andersen-Baśnie (1899) 287.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

aby został, zwracali uwagę na blizką zimę; śnieg upadł już w górach.
Lecz Kanut się nie lękał, — drogę znajdzie zawsze, a kij w ręku przyjaciel.
I poszedł.
Szedł znowu długo przez góry i skały, po ciężkich drogach; sił ubywa prędko, ale przed sobą nie widzi miasteczka ani osady ludzkiej. I nikogo. Tylko gwiazdy nań patrzą z wysokiego nieba. A spoczynku już pragnie: nogi mu odmawiają posłuszeństwa, w głowie się kręci. Nagle w dolinie pod nim błysną gwiazdy. Czy to w jeziorze niebo się przegląda? Coraz ich więcej i coraz jaśniejsze; zmieniają miejsca. To małe miasteczko!
Ta pewność sił dodaje Kanutowi. Już niedaleko! Otóż i oberża; mała, uboga, ale dla niego wystarczy.
Noc i dzień w niej przepędził, gdyż potrzebował wypoczynku. Był chory, a deszcz padał, drogi się popsuły, ciężko iść dalej.
Lecz na trzeci dzień rano przyszedł wędrowny muzykant z katarynką i zagrał melodyę, która tak żywo przypomniała mu ojczyznę, że tu dłużej wytrzymać nie mógł.
I znów ruszył na północ, a szedł z takim pośpiechem, jak gdyby się obawiał, że zanim powróci, wszystkich mu śmierć zabierze. Nie mówił do nikogo o swojej tęsknocie i nikt nie wiedział, co się działo w jego sercu, szedł przecież obcy pomiędzy obcymi, do swoich, do swej wioski dalekiej nad morzem, tam na północy.
Wieczór się zbliżał. Mróz wzmagał się zwolna, kraj był coraz równiejszy: pola, łąki, drogi. Przy gościńcu rosła wielka, stara wierzba; wyglądała tak dziwnie swojsko — jakby tamta.