Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0138.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pokrywającej coraz obficiej żelazną kratę w oknie, miarkował, że na świecie nadchodzi jesień. Siadywał teraz całymi godzinami na łożu, z łokciami na kolanach, z palcami we włosach, które mu już daleko za ramiona sięgały — i w półśnie, w półodrętwieniu nie podnosił głowy nawet i wówczas, gdy strażnik zagadał do niego, przynosząc spyżę.
Aż pewnego dnia skrzypnęły wrzeciądze — i znajomy głos zawołał od progu więzienia:
— Zbyszku!
— Stryjko! — krzyknął Zbyszko, zerwawszy się z tapczana.
Maciek chwycił go w ramiona, poczem objął mu jasną głowę dłońmi i począł ją całować. Żal, gorycz i tęsknota tak wezbrały w sercu młodzianka, że począł płakać na piersiach stryjca, jak małe dziecko.
— Myślałem, że już nie wrócicie — rzekł, łkając.
— Boć i niewiele brakło — odrzekł Maciek.
Dopieroż Zbyszko podniósł oczy spojrzawszy na niego, zawołał:
— A z wami co się stało?
I patrzył ze zdumieniem na wynędzniałą, zapadłą i bladą, jak płótno, twarz starego wojownika, na jego pochyloną postać i na posiwiałe włosy.
— Co z wami? — powtórzył.
Maćko siadł na tapczanie i przez chwilę oddychał ciężko.
— Co się stało? — rzekł wreszcie. — Ledwiem granicę przejechał, postrzelili mnie w boru