Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie!
— Czego chcesz i poco wchodzisz?
— Jakaś kobieta, Pawłowa.
— Czego chce Pawłowa?
— Nie wiem panie.
— Zawołaj ją tutaj.
Stara wpadła drżąca i zapłakana. — Ach! nieszczęście! paniczu! nieszczęście!
— Cóż się wam stało?
— Bartosz powrócił.
— I cóż z tego?
— A! i mnie wypędził i chatę zapalił, a sam z córką uszedł gdzieś w las.
— Z córką? w las? — powtórzył nieprzytomnie Jan. — No to cóż? niech idą sobie z Bogiem!
— Gdzież ja się nieszczęśliwa podzieję!
— Dadzą ci kąt! — Skinął ręką.
— Paniczu, bój się Boga! — zawołała wychodząc Pawłowa — nie żartuj a strzeż się, on ci gotów co złego zrobić!
— On? mnie! I Jan rozśmiał się, ruszając ramionami z dumą, pogardą i gniewem.
W tydzień potem znowu zgraja była we dworze, znów hulanka u pana Jana i przyjaciół huk, bo ci na zawołanie, tylko świsnąć jak na psy. Znowu konie skaczą, znów szczekają wyżły i gończe, butelki strzelają, panowie się śmieją.
Wśród tych gości wesołych, on chmurny choć się żywo obraca, choć mile mówi, głośno się śmieje, zachęca do hulanki, podsuwa kieliszki i wyzywa opowiadania obnażone a bezwstydne. Często wpół żartu wyrwie mu się westchnienie, potoczy dokoła oczyma, jakby