Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 041.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Choćby i tak — rzekła — albo to mu nie rozweselim samotności, wszakże to coś warto?
— Albo to w mieście może kto być samotny, jemu spokój potrzebniejszy moje dziecko — mało mu tam nahuczą pod oknami, a zechce ludzi, to tylko na ulicę wyjść.
— Toć kogoś kochać potrzebuje, a niema.
— A! a! — zaśmiał się stary — a siebież on nie kocha za wszystkich?? i szkatułkę drugą?
Anusia dała pokój, czekała trzeciego wieczora, a gdy zmierzchało, póki stary się nie zdrzemnął, znów rozpoczęła o Warszawie.
Sieniński już splunął.
— I co to znowu, czy już temu końca nie będzie? — zapytał — a toć się widzę uwzięła bzdurstwem mi głowę męcić?
— Daruj tatku, ale wiesz, że kobiecie jak się czego zechce....
— To aż kańczugiem wypędzać trzeba ochotę.
— Tego się ja nie boję — uśmiechnęła się Anusia — wyszliśmy z tych czasów, kiedy bić było potrzeba, ja już nie dziecko.
— A ja sił w ręku nie mam! — westchnął starzec.
— Ale doprawdy — dokończyła córka — ja się nie wyrzekam tej myśli, żeby jechać do Warszawy.
— Boję się żebyś na tem nie sfiksowała — mruknął Sieniński — co ci to jest?
— Zważ tylko ojcze, jakbyś ty się tam przydał podczaszycowi: tam go obsiedli oszusty, próżniacy, darmozjady, karciarze — sam w nim przeczuwasz żyłkę do utraciuszostwa, strzeż Boże, przyplącze się co gorszego? Czybyśmy naówczas przydać mu się nie mogli?