Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 259.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

i nuż wybierać drużbów, marszałków, oratorów, swatów, znosić marcepany i podarki.
Podczaszyc z początku i to dość chmurno przyjął, ale jak się oprzeć tłumowi, który wre, opanowuje, zakrzyczy? Właśnie naówczas grywaną i drukowaną była komedyjka dość licha: Pan poznany, w której na scenie wyśmiewano nasze stare poważne oracje, a że dwóch obecnych, podkomorzy brański i ktoś drugi umieli te krotochwilne mowy, zmuszono ich by udawali organistę, oddającego wieniec na wiejskim weselu, i bakałarza mówiącego od panny. Charakterystyczna to była scena, w której cały ów wiek się malował, nieumiejący poszanować przeszłości, bo jej nie rozumiał. Organista zaimprowizowany, umówiwszy się z mającym mu odpowiadać, tak rzecz rozpoczął:
— „Antypatyczny bystrego lotu i wysokiego humoru orzeł, gdy się nad niebotycznym Karpatem unosi, wybujawszy nad złotolite perłorodnego Olimpu bisiory, twarz w twarz, oko w oko, niezmrużoną źrenicą zagląda Tytanowi, a potem skierowawszy ją do purpurowego zodjaku, ślicznych i licznych gwiazd nieporuszonemu przypatruje się obrotowi. Skoro jednak myśliwskiej trąby rezon ciekawym zachwyci uchem, leci jak szalony do znajomej sobie myśliwskiej ręki. Tak właśnie bystrolotny zapęd rozbujanych afektów JMpana Michała Alfiera mego wielce miłościwego pana, gdy od jednej do drugiej przelatywał piękności, ani w słońcu, ani w gwiazdach nie znalazł wypieszczonych wdzięków, ile ich upatruje w liliowej twarzy...
— A pfe! — syknął jenerał.
— Co pan masz przeciw twarzy liliowej? — spytał orator.