Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 275.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— A mówiłam ci żebyś tego starego wieprza nie przyjmował.
— Co mówisz! to najlepszy mój przyjaciel!
— Do kieliszka, do sakiewki — tyś łatwowierny jak dziecko, a oni cię odzierają.
Podczaszyc uśmiechnął się boleśnie.
— To go nie przyjmę więcej! — rzekł cicho.
— Pleciesz! póki ja go nie odprawię, ty sam sobie rady nie dasz, ale ja staremu trutniowi tak zaleję za skórę, że tu więcej noga jego nie postanie.
— Zlituj-że się, co on ci winien?
— Nie lubię go! Stary, paskudny! Hej! gałgany, kawa pani ostygła! — dodała z gniewem.
Podczaszyc pochwycił sam tacę i z nią wyprzedzając ludzi do kawiarni poleciał.


XI.


Takie było położenie Ordyńskiego, a Anna która wiedziała o wszystkiem, z bijącem sercem śledząc każdy ruch jego nad brzegiem przepaści, łamała ręce, szukała sposobów i nic nie umiała poradzić. W głowie i sercu swojem badała, środków jakiemi by go wyrwała z rąk kobiety i ludzi co do ostatecznej ciągnęli go zguby, ale pomysły były szalone jak uczucia, a w biały dzień na zimno począć co one doradzały, nie miała odwagi.
Wąchorska, której mąż jakiś czas trzymał dzierżawą majątek z Lubomirszczyzny, co ją potem Ponińscy wzięli po żonach, a gdzie właśnie i Kozłowski służył, znała tę kobietę z widzenia i przez drugich, słyszała potem wiele o niej w Warszawie i odmalowała Annie w tak