Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 287.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Dnia tego podczaszyc siadł do gry z gorączką którą go świeże nabawiły wypadki, oczy mu się iskrzyły, dygotały ręce, karty wylatywały z palców, złoto rozsypywał z sakiewki, tak że najobojętniejsze oko dostrzedz mogło jak był nieprzytomny.
W chwili, gdy do kart powtórnie zasiadł, cavaliere mrugnął na gospodarza i uprowadził go w kąt sali.
— Słuchaj no — rzekł, zdaje mi się że pora przyszła dobić podczaszyca, żeby się darmo nie męczył.
De Cerulli uśmiechnął się obojętnie.
— Wiele ci winien?
— Mnie, około dziesięciu tysięcy.
— Na Głuszy, szybko począł Fotofero — jak to wiem przez Lebiedzińskiego, jest już długów starych i nowych przeszło trzydzieści, w mieście znajdzie się dziesięć, to uczyni, jeśli się nie mylę, około pięćdziesięciu.
Głusza warta z attynencjami znacznie więcej... on dziś gotów ci grać do koszuli, widzę to przez skórę. Puść się z nim tylko, podforsuj, podpal, a ręczę że go zgrasz do nitki; zrobimy z nim potem co zechcemy, a przydać się nam może.
— Ba! niewiele! — rzekł Cerulli.
— Mylisz się, szybko dorzucił cavaliere, jest imię, jest jeszcze młodość, jest znajomość świata; nędzą i nałogiem próżniactwa wodzić go będziemy na pasku, i cudzemi rękami żar rozgrzebywać! Ale wprzód potrzeba żeby grosza przy duszy nie miał! Wiem, że zechce sobie w początku w łeb wypalić, ale ja będę miał oko i nie dam mu dopuścić się ostateczności. To słaby dzieciuch!
— A zatem myślisz że dziś pora? — spytał zadumany de Cerulli.