Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 292.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ręce wyciągnął z rękawów, i z wielką przesadą ruchów ciągnąć począł. Chwila to była ciszy uroczystej, a głosy nocy pierwszy raz może dały się słyszeć w sali, której ściany przywykły były do  ednostajnych wykrzyków graczy.
Włoch przesuwał karty powolnie, uważnie, zimno. A że to było jeszcze u początku talji, i assy jakby umyślnie zbiły się wszystkie ku jej końcowi, długo bardzo czekać musiał zdrętwiały podczaszyc, na rozstrzygnienie swego losu. Zdawało mu się, po chwili, jakby skołowaciał, zastygł, stał się posągiem, tak nieruchomy trzymał się w jednej postawie zwieszony na rękach.
Karta mignęła — przegraną, wszyscy spojrzeli na niego, on jeszcze stał i niedojrzawszy jej oczekiwał... Oślepł był z wpatrzenia się, nie widział nic, nikt też nie rzekł słowa, przegrał as drugi, podobnież — nareszcie jakby przebudzony ruszył się, obejrzał.
— A co? — spytał, przegrałem.
Nikt nie odpowiedział.
— Wszakżem przegrał?
— Tak jest — rzekł de Cerulli — i od dawna — to mówiąc wskazał w kartach asa.
— Musiałem bo przegrać — odparł podczaszyc obojętnie — słówko panie de Cerulli — rzekł szukając kapelusza — chodźmy do gabinetu, poszlij pan po rejenta, po świadków, uregulujmy ten interes.
— Ale cóż pilnego?
— Nadzwyczaj mi pilno, ja chwili czasu nie mam.
— Do jutra kochany podczaszycu.
— Nie mam jutra, kochany de Cerulli! Posyłaj pan po rejenta, bo będziesz miał kłopot.
To mówiąc siadłszy w krześle począł świstać, ale