Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 016.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

który szalał do rana, bijąc o ściany, wciskając się do środka, mimo pozasuwanych okiennic.
Choć przyjęcie to złą wróżbą było dla królewicza, Zbigniew nie stracił nadziei. Zahoń patrzał mu w oczy zdziwiony, przybity, nierozumiejąc go, zbywany szyderstwy i łajaniem. Jemu tu nie lepiéj było, cudzo jeszcze i z ludźmi obcemi ciężko, bo się obchodzili z nim ostro i surowo.
Trzeciego dnia rano, Zbigniew wstał z twarzą rozjaśnioną, jakby mu się co szczęśliwego zdarzyło, zawołał do siebie Zahonia i zburczał go za ponure wejrzenie.
— Idź mi zaraz, rzekł do starosty, powiedz mu odemnie, żem księdza nie widział oddawna, mszy nie słuchał, spowiedzi nie odbył, tego i na ścięcie idącym nie odmawiają.
To mówiąc, uśmiechnął się chlubiąc przed Zahoniem chytrością swoją, na któréj ten się nie poznał.
Poseł spełnił co mu polecono.
Starosta wysłuchał, nie odpowiedział nic i ręką go odprawił. Powrócił z niczém, ale z południa Zbigniew, który znaczniejszą część dnia wylegał się na posłaniu, postrzegł przybywającego duchownego. Prośba została spełnioną.
Wszedł krokiem powolnym, nogami sunąc, przygarbiony staruszek w czapce z uszami, z kijkiem w ręku, pozdrawiając wedle obyczaju chwałą Chrystusową.