Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 171.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

I podział, i sama ta miłości ojcowskiéj oznaka, krew poburzyły w Zbigniewie, który bladł i kraśniał, oczy spuścił upokorzony, nie rzekł nic, do ręki ani do kolan ojca się nie zbliżył, — stał słupem martwym. Bolko upadł na kolana i nogi króla całował.
Milczenie dziwne panowało w izbie — ludzie spoglądali po sobie. Nie wszyscy byli radzi z podziału, osobliwie ci, co się Zbigniewowi dostali. Nierycerskiemu człowiekowi przypadała obrona granic najbardziéj zagrożonych; a i ów wzrok przeszywający, wilczy przyszłych poddanych napełniał trwogą. Wszystko więc na oko było dokonaném, gdy wielki wojewoda, który na pozór obojętnie słuchać się zdawał, podniósł się — oczy jego druhów zwróciły się nań ciekawie. Wiedziano, że on tu w istocie panem był, królem władał i posądzano go nawet, że w swoich widokach podział ten zgotować musiał, nie dając znać po sobie.
— Miłościwy królu, — głosem pełnym i swobodnym począł wojewoda — gdyście rozporządzili królestwem swem wedle woli swéj, słudze wiernemu słowo pozwólcie powiedzieć.
Wiele się uczyniło a nie dosyć.
Było to państwo oddawna nierozdzielném, więc choćby teraz dwu panów mieć miało, jeden z nich głową być musi, przy jednym zwierzchnia moc zostanie. Któryż z dwu ma ją mieć?
Król spojrzał nań oczyma błagającemi litości.