Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 107.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rozweselone nie wypiękniały, grube były i niekształtne; wzrok latał dziko, usta krzywiły się szydersko. Ludzie się doń nie bardzo garnęli, a i ci co mieli do tego ochotę, rozmówiwszy się prędko ją tracili.
Wśród kółka które go otaczało stał namiestnik Magnus, poważnie ręce za pas pozakładawszy, silnym i donośnym głosem rozmawiając ze starszyzną.
— Hej! hej! prawił śmiejąc się, już tam w Sieciechowie i w Płocku trwoga być musi. Podkrólik nasz miota się jak podsmalony. Kto wie! może już ciągnie na nas, bo to prędki człek, ale czaty rozesłane, dadzą znać w czas, będziemy wiedzieli co czynić.
— Już tam z nas, ozwał się jeden ze Szlązaków, nieposłusznych wichrzycieli uczynią, za to żeśmy się za krzywdę pańskiego dziecka ujęli. A no! niech aby jedna ziemia swojego pana ma, nie Sieciecha. — Dosyć już téj Sieciechowszczyzny.
— Pewnie! pewnie! dodał Dobek z Morawicy. Za króla i za jego krew stajemy. Matka Zbigniewa była siostrą naszą, czemuż to dziecko nie ma być tak dobre jako i drugie co je aż święty Pański na ziemię znieść musiał.
Duchowny blisko stojący, oburzył się, tak jako niegdy opat na Dobka, który język miał nieostróżny.
— Ze świętemi pańskiemi tylko się za panbrat