Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 116.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— A jak król nie przystanie? — zapytał Chramy, jak się nas nie ulęknie?
Pogładził się Magnus po łysinie.
— Ja grodu na łup nie dam, rzekł, a czyja wola w polu się potykać, nikomu nie zbronno.
— Tak lepiéj, dodał drugi z boku. Kto ma wolę rozprawiać się orężnie, niech z murów wyciągnie. Grodu szkoda, na oblężenie ani żywności, ni gotowości niema.
— Ani ochoty — zakończył Magnus.
Milczał trochę, a potém dodał:
— Prawdę-li rzec? po królewiczu więcéj spodziewaliśmy się. Na kleryka on pewnie dobry, a będzie-li zeń żołnierz, nie wiem. Z oczów mu groźno patrzy, z gęby mu słodko płyną słowa, a ręce wiszą. Ni do konia ni do miecza ochoty niema. Włożył zbroiczkę, nie dotrwał w niéj pół dnia, już mu barki gniotła, aż się skrobał.
Rozśmiało się kilku, nikt nie sprzeciwiał.
Rozpoczynały się narady, gdy, drzwi przebojem otwarłszy Zbigniew się zjawił ciągnąc Dobka za sobą. Wstyd mu było z rady zostać wykluczonym.
— Cóżeście uradzili? rzekł od progu, miotając oczyma, aby wyczytać im prawdę z twarzy, nim ustami skłamią.
— Tak jak nic — odezwał się Magnus wodząc wzrokiem po swoich, zobaczemy co jutro pokaże. Nie wiemy co poseł niesie.