Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 211.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dwie ukazawszy głowy, szli znowu na dno. Do innych strzelano i dobijano kamieniami.
Na falach widać było płynące ciała i potopione konie.
Dzikim rykiem i jękami rozlegała się okolica,
Jakaś część Czechów okrwawionych, garść ocalała zbiegów polskich, po stosach trupów usiłowała się dostać do miasteczka, z którego ludność przerażona z krzykiem uciekała na pole, domy, dzieci, mienie zostawując na pastwę rozjuszonego żołnierstwa. W tém z rozkazu czy z przypadku, podłożony czy zażegnięty przez nieostrożność ogień buchnął ze strzech słomianych, gęste kłęby dymu poczęły się podnosić w powietrze. Wicher, jakby hasła czekał zerwał się nagle i poniósł iskry i płomień na sąsiednie domostwa.
Wkrótce cała osada drewniana była już jakby morzem płomieni, po nad trupów stosami, bo wojsko biło i mordowało kogo napadło, chucią krwi i zabójstwa miotane. Z pagórka gdzieniegdzie jak po deszczu strumienie, toczyły się strugi krwawe.
Ogień, miecz, woda dokonywały razem strasznego dzieła zniszczenia i śmierci.
Stało się co się dzieje gdy człowiek, własnego życia broniąc, zdziczeje i szałem się uniesie. Ludzie bili, zarzynali, mordowali bezbronnych, starców i dzieci, znęcali się nad trupami, jakby