Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 213.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nie patrzeć na widok ten straszny i krwawy. Woń pobojowiska odetchnąć mu nie dawała, a odejść nie mógł i oczów na długo od grozy téj oderwać. Szukał niemi syna.
Bolko zostawszy ze swemi na pobojowisku, napróżno się oglądał z kimby jeszcze mógł walczyć, nieprzyjaciela już nie było. Nad wieczór na wrzawliwem polu panowała cisza pustynna.
Garść tylko szczupła ze Zbigniewem schroniła się do gródu, ale w nim o obronie i trzymaniu się ani myśleć nie mogła. Zamek opasany był do koła. U stóp jego dogorywało spustoszone miasteczko, wyludnione, zniszczone na wieki, gdyż co nie uszło zawczasu, padło od nielitościwego żołnierza.
Modlił się król, gdy grubą odziany opończą przyszedł Sieciech i wskazał mu na wieżycę grodu.
— Tam jest, rzekł.
Król odetchnął.
— Oddaję go opiece twéj i straży, odezwał się drżącym głosem — ale o życie dla niego — o życie proszę!
I podał Sieciechowi dłoń, który dumnie się jakoś zawahał, nim jéj dotknął.
— Miłościwy panie rzekł — masz tam litość gdzie się jéj mieć nie godzi. Nastawał na życie twe, na królestwo, na powagę ojca, na ukochane dziecię twoje — oręż na ciebie podniósł...