Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 212.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nie chciwie. Luboń pił tylko a szeptali ciągle. Noc już była, gdy tentent się dał słyszeć, głosy u bramy, a wkrótce potém wszedł do izby opończą osłonięty mężczyzna, od progu naprzód wpatrując się, kogo zastanie. Dopiero upewniwszy się, że Luboń sam był z Wargą, wsunął się i twarz odsłonił.
Był to Wojsław koniuszy Mieszka, który zbiegł w las, gdy Stogniewa kneź pochwycił. Dawny Lubonia znajomy i powinowaty, przychodził widać żądać u niego przytułku.
Gospodarz, który o niczém nie wiedział, nawet o losie Stogniewa zasłyszał ledwie i sądził przybyłego zawsze Mieszkowym sługą, przyjął go po staréj drużbie.
— Cóż mi tam niesiecie? — spytał — pewno was kneź posyła? byle nie po syna...
Wojsław strząsnął się nie odpowiadając i usiadł na ławie milczący, popatrzył na Wargę.
Stary włóczęga myśl jego zdawał się odgadywać.
— Co wy patrzycie mi w oczy, jakbyście Wargi nie znali? Przy mnie śmiało mówić możecie, co serce poda do gęby...
Luboń ciekawie wpatrywał się w wybladłego i na twarzy zmienionego krewniaka.
— Coś ty nie swój jesteś? — rzekł.
— Nic nie wiecie? — zapytał Wojsław schrypłym głosem.