wreście na drodze od Tumu ukazał się jadący ku zamkowi, orszak Arcybiskupi.
Wielkopolanie zobaczywszy go, uradowali się[1] Witano po drodze milcząco, z uszanowaniem, nie wątpiąc że w sprawie ich jedzie. Tak było w istocie. Poprzedzali go, Cherubin poznański i Onolf biskup kujawski.
Naprzeciw wyszedł Kaźmierz, chcąc wprowadzić Zbisława do izby w któréj wszyscy siedzieli: ten posłuchania osobnego zażądał. Szli więc, on, Gedko i dwaj biskupi z Kaźmierzem na przeciwną stronę: Gedko nie mogąc zajścia z wielkopolany zapomnieć, mocno był poruszony.
— Sprawa to jakaś nieczysta — odezwał się na wstępie[2] — Ktoś ich podburzył. Nigdym ja krakowian moich tak rozpalonych nie widział, choć się to ich nie tyczy.
— Trzymają wszyscy razem — rzekł Cherubin — i do mnie przybiegali niektórzy z bolem i skargą.
— A no nie z odgróżkami przecie jak do mnie wielkopolanie wasi — przerwał Gedko.
— Coż tu czynić? — zapytał książe. Zbisław odezwał się spokojnie.
— Przecież nie głoszono o tém, nie mówił książe, nie oznajmywał żaden z nich — ludzie sobie pletli. Dziś gdy się huczą daléj posuwać sprawy nie można, trzeba ją pokryć milczeniem,