Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 025.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

czę długo jeszcze, drżące, słowa nie mogło wymówić.
Sambor otworzył jéj wrota i zlekka cugle konia wziął z jéj ręki.
Zwolna poczęła iść ku chacie, nie patrząc na nikogo, ledwie uścisnąwszy siostrę, która ją pocałunkami okrywała. Doszła tak do przyźby, padła na nią, ręce opuściła i załamała.
Obstąpili ją wszyscy kołem.
— Dziwa, jakżeś ty mu się wyrwała?
Nie mówiła długo nic. Żywia jéj w kubku świeżéj wody przyniosła, napiła się, westchnęła, z oczów puściły się łzy.
Sambor coś szeptał patrząc na konia, był to koń Domana, po szerści jego jasnéj płynęła struga krwi przystygłéj.
Dziewczyna siedziała zamyślona, to ręką wodząc po czole, to coś szepcząc sama do siebie i uśmiechając się smutnie.
— Tak chciał! — zawołała nareszcie — zamiast Dziwy... Nija mu się dostała... Tak chciał... Jam zabiła Domana... Po co mnie brał siłą?..
Spojrzała na brata marszcząc brwi.
— A! wy! coście mnie obronić nie umieli... jam się lepiéj potrafiła. Od świętéj góry do Domanowego dworu daleko... Ujął mnie w pół i cisnął... konia siekł... lecieliśmy czwałem... krzyku mego nikt nie słyszał... Chciałam mu wydrzeć oczy, ręce miałam jak połamane... drgały mi