Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/016

Ta strona została uwierzytelniona.

czarnym. — Za nim u żłobów płóciennych żywiły się właśnie silne i rosłe konie. Widać było rozpalone ognisko, około niego kilkunastu uzbrojonych olbrzymiego wzrostu ludzi, których rycerskie rzemiosło odgadnąć było łatwo. U namiotu na pniach siedziało osobno dwóch starszyzny, za których ramion płaszcze białe z krzyżami czarnemi spływały...
Krzątano się około namiotu i ogniska.
Biskup patrzał chcąc jakby przypomnieć coś sobie i po chwili się uśmiechnął. Właśnie zbrojny który ku niemu przybiegł miał się puścić naprzód aby dostać zapewne języka, gdy duchowny dał mu znak...
— Są to Bracia szpitalni, Maryi Panny, niemieckiego domu! Widziałem ich z temi płaszczami w Rzymie... lecz zkąd się tu u nas wzięli?
— Mamli jechać popytać? — odezwał się zbrojny.
— Nie będzie to potrzebnem — rzekł Biskup łagodnie, — nie mogą to być inni tylko wysłańcy Zakonu, po których brat Pana naszego, Konrad Mazowiecki posyłał... Zboczyli pewnie z drogi, a jam rad że ich zobaczę i rozmówię się z niemi...
Z ciekawością przez gałęzie przypatrywali się jeszcze towarzyszący Biskupowi, — małemu obozowisku, gdy pasterz dał znak, i wszystko z miejsca ku dolinie się poruszyło.
Tentent koni i szczęk oręża teraz dopiero