Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zkąd? — spytał ciekawie Leszek.
— Chciałbym wiedzieć czy na wrocławskim dworze, zawsze ku nam toż samo serce mają, jakie mieć się obowiązali — mówił Iwo. — On przejrzy co tam się dzieje...
— Lecz ja nie mam wątpliwości żadnej o sercu księcia Henryka, brata mego ukochanego...
— Ani ja go podejrzewam — rzekł Biskup, — lecz tam już synowie dwaj więcej niż rodzice znaczą, a tych — Bóg jeden wie!
— Tak świętych rodziców dzieci — musieli po nich wziąć cnotę — odparł Leszek...
Biskup zmilczał chwilę.
— Miłościwy panie, — szepnął ciszej, — ten którego łaską swą okryłeś, Jaszko Jaksa, syn Wojewody, który się tulił przy ojcu... uszedł. — Nie ma go. — Duch w nim niespokojny, lękam się by na który z dworów nie udał się, aby tam, jak niegdyś ojciec, — wichrzyć przeciwko tobie.
Leszek rzucił się niecierpliwie.
— Jaszko uszedł! — powtórzył nieco poruszony, siadając zaraz znowu — mówicie że uszedł?? Jesteście tego pewni?
— Nie ma wątpliwości, pytałem mistrza Andrzeja, — potwierdził tę wiadomość.
— Jaszko uszedł! — powtórzył raz jeszcze Leszek niespokojnie. — Nie obawiam się go, człek jest mały, lecz — przez małych też złe się dzieje, a — któż wie? jam temu winien może!