Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy Simonis wszedł na próg, oczy wszystkich zwróciły się na niego raczej ciekawie, niż życzliwie. Widzieli w nim współzawodnika a może niebezpiecznego faworyta. Wprawdzie panowie ci kręcili się tu z rękoma pod poły fraków i za żaboty u kamizeli pozakładanemi, niekiedy spoglądali na robotę młodych kancelistów, ale interesa bieżące wcale się ich nie zdawały obchodzić. Mówiono o Faustynie, o Teresie, o Minie i o mnóstwie innych kobiet o teatrze, o polowaniu, tylko nie o nudnych sprawach administracji.
Simonis wszedł w chwili, gdy z rozkazu ministra wykomenderowywano jednego z radców, dając mu w pomoc szwadron konnicy, dla ściągnięcia zaległego podatku w górnych powiatach, gdzie ludność odmawiała należnej panu daniny, pod pozorem nieurodzaju i głodu. Rozkazy były wyraźne; podatek ściągniętym być musiał dla samego przykładu i wpojenia tej zdrowej zasady, którą Brühl się zawsze kierował: Nicht raisonniren. Rezonowaniem zwała się każda wymówka od spełnienia świętych obowiązków.
Z okien później mógł się Simonis przypatrzyć, jak radca jechał otoczony konnicą, wioząc za sobą pisarzy dla protokułów, pachołków dla przytrzymania rezunujących i gawiedź sądową, aby forma legalna w domierzeniu słusznej kary była zachowaną. Blumli, chodzący jak inni z rękoma w kieszeniach, o naznaczonej godzinie udał się z kawalerem de Simonis do gabinetu ministra.
Brühl niezmierną i bardzo słuszną przywiązywał wagę do pierwszego wrażenia, jakie miał wywrzeć na obcym człowieku. Wszystko u niego było obrachowanem: tło, na jakiem się miał malować, akcesorja obrazu. wyraz twarzy, strój, poza. Tym razem siedział w fotelu rozparty z nogą założoną na nogę, cały w jedwabiach, szytych srebrem, w koronkach, w peruce, którą amorki chyba fryzować musiały, a której wdzięk nie uwłaczał powadze. Ciężar spraw kraju i polityki europejskiej spoczywał na czole osłoniętym lekką chmurą.
W białej, pulchnej rączce trzymał na kolanie spartą tabakierkę emaliowaną. Przed nim leżał stos listów. Nieinaczej byłby usiadł do portretu dla potomności. Gdy Blumli drzwi otworzył i Simonisa wprowadził, minister zrazu nie posłyszał nic i nie spostrzegł, zatopiony w głębokich kombinacjach polityki europejskiej, którą był pewnym, że ukryty w Saksonji kieruje; dopiero za zbliżeniem się ich, przybrał nader uprzejmą postać i z gibkimi ruchy, pełnymi elegancji, dając poznać w sobie człowieka wielkiego świata, godnego dworu Ludwików, przyjął Simonisa protekcjonalnym uśmiechem. Machinalnie otworzył tabakierkę, patrząc w niebo, palcami rozstrzępionymi, aby na nich solitery tego dnia będące na dyżurze widać było,