Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

ty bojowej, choć widok tatarskich tłumów, ponad któremi trzy zielone buńczuki Gireja powiewały w powietrzu — pewność ta, iż za nimi Kozacy stali, czekając hasła, bardzo wątpliwem czyniła zwycięztwo.
Około południa król z orszakiem swym i oddziałem straży objeżdżał jeszcze szeregi.
Jak przewidywano, na lewem skrzydle z Lubomirskim przyszło naprzód do starcia, a tu tak się ścisnęli walczący niemal w jedno ciało, że szeregów jednych od drugich rozeznać nie było można. Z małego wzgórza król, stojąc, patrzał, gdy w oczach mu się zaćmiło; tatarska dzicz złamała pierwsze szeregi, które poczęły iść w rozsypkę.
Nie wierzył oczom, gdy Puzowski od Lubomirskiego przypadł, wołając o ratunek i posiłki, a wołanie jego wymownem było, bo miał przestrzeloną wargę, gębę krwi pełną i strzała mu tkwiła jeszcze w ustach.
Piechota tedy niemiecka od króla poszła zaraz z Huwaldem naprzeciw uchodzącym, ale i Jan Kazimierz sam się z nią rzucił, zapomniawszy o niebezpieczeństwie. W tej godzinie życia krew rycerska się w nim odezwała.
Wybiegłszy naprzeciw uchodzącym, począł jednych szpadą uderzać, drugich konie za cugle chwytać, wskazując nieprzyjaciela.