Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 02.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

swych apartamentów i Tyzenhauza wołać kazał. Z kolei czterech za nim pacholików wyprawił. Stał, czekając na przyjście jego i szarpiąc koronkowe rękawki, gdy z miną nie zbyt przestraszoną, ani pokorną, ukazał się w progu winowajca, śmiało królowi patrząc w oczy.
— Cóżeś to zbroił? — zawołał król przystępując bliżej do niego. — Oszalałeś, czy co? Z pistoletami na zamku napadać dygnitarza? To gardłowa sprawa?
— N. Panie — począł spokojnie Tyzenhauz. — Podkanclerzy mi w sposób obelżywy, przez sługę, wypowiedział dom swój. Chodziłem do pani podkanclerzyny niezawsze z własnej woli, byłem posyłany...
Tupiąc nogą król nakazał mu milczenie.
— Nie masz się czem tłómaczyć — zawołał — popełniłeś kryminał! Tak! kryminał. Królowa jmość jest tak zagniewana, że gotowa sądzić na gardło. Choć mam litość, nie mogę cię ratować inaczej: natychmiast mi się wynoś z zamku, niepokazuj się więcej na oczy i wypędzam cię! rozumiesz.
Tyzenhauz, nieulękniony patrzył mówiącemu w oczy.
— N. Panie! — począł.
— Milcz! Nic nie pomoże! — przerwał król — Za godzinę żeby mi cię tu nie było.