Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 02.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

Pierwszy się dał poskromić Dębicki; Strzębosz zaś, powiedziawszy sobie, co się odwlecze, to nie uciecze, okiem tylko rzucił pogardliwem na warchoła — i odstąpił milczący.
Xięzki go pod rękę ujął.
— Chodźmy ztąd — rzekł — nie radbym, ażebyś z nim zadzierał.
— Miałżem pana mojego krzywdę i potwarz na niego rzuconą puścić płazem? — odparł Strzębosz. — Godziłoż się to?
Wychodzili zpod namiotu.
— Żeś stanął w obronie króla, to ci się chwali — dodał Xięzki — wiedziałem, że to uczynisz. Obowiązek był, a no, kiedy się bez krzesania ognia obeszło, daj mu pokój. To warchoł jest, nie do szabli, bo-byś go wypłazował łacno, ale mściwa i złośliwa bestya, a ludzi swych wszędzie ma. Obchodzić go i nie tykać gnoju!
Dyzma westchnął, bardzo mu się żal zrobiło, że go okazyjka minęła okazania i odwagi i zręczności; ledwie go Xięzki pocieszyć tem mógł, że zwycięztwo nad niezgrabnym klocem sławy-by mu nie przyniosło, a szkodę uczyniłoby łatwo.
— Przyjacielem mi przez to się nie stanie, żem go wypuścił całym — rzekł Strzębosz.
— A przyjaźni też ty jego nie potrzebujesz — dodał wuj — ale, że o tem wszystkiem będzie wolał milczeć, za to ręczę.