Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 02.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

szczęściem do tego stopnia, iż nic jej ułagodzić nie mogło. Dlatego tak obie wyglądały i oczekiwały przyrzeczonego przybycia króla, który nierychło, sam jeden ze dwoma tylko dworzanami z pułku swojego, nadjechał konno.
Gospodyni wraz z podkanclerzyną wyszły na spotkanie przeciwko niemu. Jan Kazimierz wracał ze zwykłej lustracyi w dosyć wesołym humorze, ale widocznie zakłopotany tem, iż tu wstępował, bo każdy krok jego regestrowano. Mieszkanie Sapieżyny było na Grodzkiej ulicy, ludnej i na widoku, nie mogło się więc utaić, że się tu znajdował, ani jak długo miał zabawić.
Zaledwie na próg wstąpiwszy, Jan Kazimierz zwrócił się do Radziejowskiej.
— Mówmy, pani moja, o was, bo ja, na nieszczęście czasu nie mam, a tylko-co niewidać, jak mnie kto i tu napędzi. Cóż się to dzieje? podkanclerzy przecież zdawał się rozumniejszym i powolniejszym? sam na tę podróż namawiał? Nie widzę powodu, dla któregoby z niej miał być niekontent? Co go tak podrażniło?
Radziejowska rączki złożyła i załamała.
— N. Panie — rzekła z wielkim ogniem — któż może powiedzieć, że pana Radziejowskiego zrozumiał? Jest łagodnym i uśmiechającym się, gdy mu to potrzebne, gniewa się nazimno, jeżeli przez to chce komu dokuczyć lub nastraszyć.