Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/027

Ta strona została uwierzytelniona.

lebka też podkanclerzyny się ukazała, w której ona z ochmistrzynią, kobietą niemłodą, jechała.
Król z konia zsiadłszy, u samej bramy prawie z kilku swoimi rozmawiał, ale Radziejowskiego w blizkości nie było. Nie wahał się, ujrzawszy podkanclerzynę, przystąpić do kolebki i przywitać.
— Nie zlękliście się widzę ani Tatarów, któremi nas straszą, ani niewygód podróży — odezwał się — zostaliście z nami wiernie. Ale — szepnął ciszej — cóż mąż na to?
— Sam życzył sobie, abym mu do Sokala i Kryłowa towarzyszyła — rzekła Radziejowska — zastosowałam się do woli jego.
Spuściła oczy i bardzo cicho szepnęła:
— Jak się to skończy? zaprawdę nie wiem.
— Chociaż miło mi was tu widzieć — rzekł król — ale naprawdę wolałbym był dla spokoju waszego powrót do Warszawy.
To mówiąc, dał znak głową i pożegnał nim Radziejowską, która jechała dalej. Podkanclerzy, chociaż dalej stał, ale kolebki żony z oka nie spuszczał i zarumienił się, widząc, że król się do niej zbliżył, ale pozostał w swem miejscu.
Nie przepuścił jednak królowi, i tegoż dnia przyciął mu, że go widział rozmawiającego z jejmością. Słowa były grzeczne, ale uśmiech i wyraz twarzy szyderski i cyniczny. Jan Kazi-