Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

Przyjęto milczeniem zrazu ten wniosek; oglądali się po sobie ci, co gardłowali: nie pójdziemy.
— Król królem — odezwał się Myszkowski — a majestatu gdy my nie poszanujemy, nas też inne narody w wielkiej estymie nie będą miały. Rzeczpospolita bez głowy nie może być.
Mruczano już ciszej coraz, ale szlachta się ściągała i z innych ziem i województw. Wszyscy byli markotni. Nie przypuszczał nikt, ażeby Jan Kazimierz tak sobie śmiało postąpił. Pozwolił koło zwołać; zdawało się więc wszystkim, że z nim uczynią, co zechcą.
Cały dzień zeszedł na mitręgach próżnych i wzajemnych wymówkach; poczynano się waśnić. Radziejowski się nie pokazywał; mówiono, że i on sposobi się do odjazdu, że powraca do Warszawy.
Z wieczora buty dużo ubyło. Sam widok tego opustoszałego obozowiska, gdzie stały najpiękniejsze chorągwie w porządku i karności trzymane, — osamotnienie szlachty, która się czuła sama sobie pozostawioną i niespokojną, potrzeba czuwania, aby Kozactwo korzystając z tego, nie napadło, — znacznie ujęły zuchwałości.
Godzili się już wszyscy, iż potrzeba było króla przebłagać czemś; ofiarowano się na dwanaście tysięcy ludzi zdobyć. Reszta zniechęconych napierała się do domów.