Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 02.djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaśmiał się.
— Tyle tylko, żeś się jednego plastra u mnie nauczył.
Dał mi rękę do pocałowania i po chwili wrócił do książki.
Zdawało się, że istotnie temperament mój wyrozumiawszy, musiał być do tego przygotowanym. Resztę dnia spędziłem na mieście ze znajomymi, chcąc zażyć swobody, bom przewidywał, że raz się zaprzągłszy do starosty, niewiele mieć będę czasu dla siebie.
Nazajutrz, gdym moje szczupłe węzełki tu sprowadził, znalazłem izbę jeszcze bez okna, na podłodze wiury bednarskie, ale tarczan stał w kącie oparty nogami o ścianę i stół, osobno nogi, osobno stolnica czekał na mnie. Pacholę gadatliwe, z włosami rozczochranemi dane mi było do usług, które plotło dużo, ale się wyrwawszy z izby nie wracało.
Szczęściem przywykły byłem sam sobie służyć, a marszałek też wziął okno do serca i naostatek izbę kazał uprzątnąć.
Dano mi wiedzieć, że starosta już trzy razy po mnie przysyłał, szedłem więc do niego. We wczorajszej izbie takie same było zbiorowisko ludzi. Urzędowy skryba siedział gryząc pióro za stołem, mnie za pańskiem krzesłem miejsce u ucha starosty wyznaczono.
— Oswajaj się waść przysłuchując, bo to tu nie łatwa rzecz sobie z tylą sprawami radę dawać.
Najgorszem to było, że wistocie sprawy nie przychodziły w porządku jedna po drugiej, ale wszystkie razem w jeden kłębek nierozplątany się zbijały.
Mówił ktoś, drugi mu przerywał, starosta przywoływał trzeciego, czwartego sobie przypomniawszy tego rzucał, ludzie podnosili głosy usiłując się przekrzyczeć, słowem sądny to dzień był.
Starosta nogami tupał, łajał, ale sam ten nieład mnożył.