Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

Afrodyto, mości panie... podnieśże oczęta! ulituj się, kochanie! perełko ty moja!
Na ten szept miłosny głuche odpowiadało milczenie; czasem tylko od dreszczu, który ją przebiegał, zaszeleściała sukienka.
Starej Zaborskiej, jak zwykle, nie było w bawialnym pokoju. Zaledwie przyjąwszy księcia w progu i przyprowadziwszy córkę, stara co najprędzej wynosiła się do drugiego pokoju i cichuteńko siedziała pode drzwiami. Zjawiała się tylko naówczas, gdy chorąży, czasem nieposłuszeństwem i nieczułością Faustysi znużony, sam ją na pomoc zawołał.
Zaborska przychodziła i gwałtem wyrywała opierającej się córce rękę, aby ją podać księciu. Zdarzało się to rzadko jednak, bo książę chciał Faustynę zniewolić sam, bez pomocy i przymusu, i zmagał się na jak najsłodsze słówka. Dnia tego Faustysia była posępniejszą niż kiedykolwiek i bardziej zniecierpliwioną. Lecz w tej pierwszej chwili chorąży był tak samym widokiem jej przejęty, tak się nim napawał, że się jeszcze nie miał czasu nadąsać.
— Perełko ty moja! — powtarzał — coś tak dziś zasępiona? Co? mów! śliczności ty moja, może ci czego brak? Rozstąpi się ziemia, a ty będziesz miała, czego twa duszyczka zapragnie — perełko ty moja! No, co tobie takiego? Otwarcie mów, ja ci jestem oddany, jakom nigdy żadnej niewieście nie był. A potrzeba ci wiedzieć, perełko ty moja, żem wiele ich widział — perełko ty moja. Samych żon miałem dwie, a ta trzecia; pierwsza była Sapieżanka — piękności! ale tobie nie równa, sfiksowała potem z miłości dla Mokronowskiego, który jej nie chciał. — Hę? tak jak ty mnie, hę? Ale to z czasem przyjść musi.
Patrzał i patrzał chorąży, i wzdychał.

128