Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/10

Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzała na męża, który się ku niej obrócił.
— Cóż jegomość tak sumujesz chodząc — odezwała się głosem śpiewnym i miłym — w okienko spoglądasz...
Chorąży zbliżył się i w czoło ją pocałował.
— Czyż to dziw Elżusi? albo to jejmości serce nie bije do tego samego, co mnie?
Rozśmiała się jejmość i pokazała piękne jeszcze zęby białe, które ją młodszą czyniły na oko niż była.
— Tylko się niepokoić nie trzeba, nie trzeba niecierpliwić — rzekła. Ewaryst będzie w sam czas.
— Ale bo i księdza nie ma dotąd? — odezwał się Chorąży.
— Śnieg miecie okrutny choć spokojny — dodała Chorążyna, spoglądając ku oknu. Gdzie drogi wysadzane, tam łatwo sobie radę dać, ale na równinach, w stepie!
Pokręciła głową.
— Sanna się już usłała doskonała — mówił Chorąży — koniom nie ma co ciągnąć, bo grudy wielkiej nawet nie było.
— A no do wieczora jeszcze daleko — przerwała jejmość — przyjadą w porę. Choćby się też i poczekało z opłatkiem!
Chorąży się uśmiechnął i pociągnął ku oknu, a jejmość weszła żywo do jadalni, gdzie właśnie przy dozorze ładnego dziewczęcia wielki obrus, tylko na podobne uroczystości dobywany, starannie służący z panną rozciągali na sianie. Panienka tak samo jak chorążyna, po domowemu jeszcze była ubrana skromnie, ale jej i z tym dosyć było do twarzy. Nazwaliśmy ją ładną, inaczej bowiem wdzięku jej młodocianego, świeżego określić trudno. Piękną się nazwać nie mogła, brzydką nie była, a miała w sobie to, co sympatycznie usposabia i pociąga, coś dobrego i miłego w twarzyczce okrągłej, rumianej, parą żywych oczek rozpromienionej, uśmiechniętymi usteczkami rozweselonej, roztropnej i łagodnością serdeczną tchnącej. Figurka jej przystawała do twarzy i godziła się z nią (bo nie zawsze natura wszystkie części swojego dzieła dobiera harmonijnie), była tak zręczna, giętka, ładniuchna jak panny Madzi świeży buziaczek, jeszcze dziecinnego wyrazu, a mimo niego poważny i już myślący.
Ustąpiła z zajętego miejsca dla Chorążynej, aby jej pokazać jak obrus leżał; spojrzały na siebie zaspokojone. Zwieszało się go tyle, ile było potrzeba, siana nie nakładł Pius za wiele, a tam gdzie się garby okazywało, panna Salomea naciskała je i wygładzała ręką, Pius spod spodu wyciągał. Wszyscy przy tej czynności mieli oblicza tak zamyślone głęboko, tak przejęte tym co spełniali, jakby zadanie usłania stołu było niezmiernej wagi. Panna Salomea, niemłoda już ale czerstwa i zdrowa sługa jejmości, brała tu prym przed Piusem, milczącym i akomodującym się jej wejrzeniom i ci-