Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/103

Ta strona została uwierzytelniona.

nieładzie, nieumieciony i zarzucony gratami, druga izdebka mała, niby bawialnia, okryta pyłem, zdawała się opuszczoną. Przez nią przechodzić było trzeba do sypialni, gdzie, jak mówiła sługa, pani leżała chora. Wszystko, co tu spotykała nawykła do porządku i dostatku wiejskiego Madzia, świadczyło o ubóstwie i zaniedbaniu.
W izdebce o jednym oknie, na łóżku licho zasłanym, siedziała blada Zonia, w ręku trzymając czepeczek dziecinny z niebieskimi wstążeczkami.
Przy niej stała pusta kolebka. W twarzy biednej chorej malowała się rozpacz jakby stężała, zamknięta w sobie, obojętna na wszystko.
Widząc wchodzącą nieznajomą jakąś, która z trwogą i wzruszeniem przestępowała próg, Zonia wlepiła w nią oczy, nie tając, że jej natręctwo to było nieznośnym. Zdawała się mówić:
— Po co ty tutaj?
Nie mogła ani poznać, ni się domyśleć siostry, a ta tak była pomieszana, tak zbolała, że już wszedłszy stanąć musiała, aby ode-tchnąć i zebrać siły.
Zonia, która z rąk nie wypuściła trzymanego czepeczka, patrzała nic nie mówiąc, gotowa wybuchnąć za pierwszym słowem obcej przybyłej. Nie domyślała się w niej nawet siostry, ale jakiejś niepotrzebnie litościwej istoty, której pociechy nie potrzebowała.
Madzia przyspieszyła wreszcie kroku, pominąwszy kołyskę i ręce rozpostarłszy, zawołała:
— Zonia moja, to ja — siostra twoja Madzia! to ja...
I padła na kolana u łóżka. Zadrgnęła Zonia i pobladła bardziej jeszcze, zdawało się, że ten wykrzyk serdeczny Madzi i jej serce otworzy. Co się w niej działo, Bóg wie jeden, wyciągnęła rękę ku Zoni.
— A! to ty! Madzia!
Przybyła rzuciła się jej na szyję, chwilę milczały obie.
— Umyślnie przybyłam do ciebie — poczęła Madzia, siadając przy łóżku Zoni, która zadumana milczała ponuro. — Wiedziałam, że możesz potrzebować pociechy, pomocy siostrzynego serca.
— Pociechy! pociechy! — zamruczała obracając w ręku czepeczek dziecięcy Zonia. — Na świecie w nikim i w niczym pociechy nie ma. Życie to straszna męczarnia... nic więcej.
— Zoniu kochana, to próba, próba człowieka — Pan Bóg...
Nie mogła dokończyć Madzia, bo na ustach siostry spostrzegła uśmiech tak szyderski, tak foryczy pełny i zwątpienia, że się ulękła bluźnierstwa.
— Rozumiem to — odezwała się Zonia powoli — ty, pobożne dziecię, przyjechałaś mnie więcej nawracać niż pocieszać. Chcesz zarazem moją duszę zbawić i swoją.
Przykro mi ci jednak powiedzieć z góry, że ze mną nie zrobisz nic. Ja już raz jasno przejrzałam i nazad nie pójdę w ciemności. Stracone twe zachody!