Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/105

Ta strona została uwierzytelniona.

jedno. Dobrze, że dziecina umarła, bo nawet we dwojga nam wyżyć będzie ciężko.
— Ja com miała po Ozereńkowej, to straciłam prawie wszystko! O! nauka życia dużo kosztuje! — dodała szydersko. — Byłam we wszystkim nadto ufająca i uczynną, korzystał kto chciał z mojego dzieciństwa.
— Nie kłopocz się tym — odparła nieśmiało Madzia — ja co mam, tom ci przywiozła.
Zonia patrząc na nią zamilkła trochę.
— Ja nic nie przyjmę od ciebie — rzekła — nie godzi mi się obdzierać tak dobrodusznej i łatwowiernej. Sierotą jesteś i jak ja kiedyś zapotrzebujesz żyć bez pomocy niczyjej.
— A! ja mam Chorążynę, która mnie nie opuści, oni są dla mnie dobrzy i kochający jak rodzice...
— Tak, mają w tobie sługę bezpłatną i niewolnicę — odparła Zonia. — Zamilczały obiedwie, łzy stały w oczach Madzi. Widziała, że sprzeciwiać się siostrze nie można, szanowała w niej boleść wielką.
Po chwilce, pomyślawszy Madzia, zaczęła zrzucać z siebie to, co jej do roboty zawadzać mogło. Wstała z krzesła mówiąc skromnie:
— Pozwolisz, póki tu jestem, że się trochę zajmę twoim gospodarstwem. Jestem do tego przywykła, mnie to z nałogu już potrzebne, a widzę, że sługa twoja, zapewne za wiele mając do czynienia, trochę się zaniedbała.
Zonia ruszyła ramionami.
— Wszystko to jedno — rzekła gorzko — czy barłóg, na którym nędzarz leży, trochę czyściej czy brudniej wygląda.
Madzia, nie słuchając już krzątać się zaczęła. Sługa, która z założonymi rękami i ciekawie się z drugiego pokoju przypatrywała przybyłej i przysłuchiwała rozmowie, znikła. Madzia musiała jej pójść szukać, aby się z nią naradzić. Oczyma za nią pobiegła leżąca na łóżku Zonia i, jakby nie rozumiejąc tego cichego stworzenia, patrzała jak na jakieś dziwowisko.
W domu okazał się nieład wszelkie przechodzący pojęcie. Pieniędzy nie było wcale, ostatnie oddała Zonia na kamień grobowy i pogrzeb dziecięcia. Przekupnie, u których brano dłużej bez zapłaty, dawać nie chcieli. Pierwszą więc czynnością być musiało opatrzenie sługi pieniędzmi i wyprawienie jej do miasta.
Madzia nakazawszy pośpiech, sama wzięła się zaraz do porządkowania w dziwnie zaniedbanym mieszkaniu. Zonia to na czepeczek, który ciągle trzymała w ręku, to na nią patrzała, ruszając ramionami.
Wśród tego zatrudnienia Madzia rzucała czasem jakie słówko, mówiła o domu w Zamiłowie, o swych opiekunach, wspomniała o Ewaryście, który miał przybyć wkrótce.
— A! Ewaryst — wtrąciła Zonia trochę się uśmiechając — gdybym była chciała, miałabym z niego opiekuna, bo się tak kochał