Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/118

Ta strona została uwierzytelniona.




Po odjeździe Madzi Chorążyc długo bardzo nie widział Zoni, a mało co słyszał nawet o niej. Niektórzy z towarzyszów opowiadali mu, że cudownie po doznanym ciosie przyszła do zdrowia, wypiękniała, ożywiła się i znowu gorąco zajmowała się nauką, a więcej jeszcze kwestiami społecznymi, o których namiętnie rozprawy toczyły się u niej na wieczorach, często do późnej nocy.
Co najzapaleńsza młodzież zbierała się tam na herbatę, cygara i rozmowy wielce ożywione. Widywano tam panią Heliodorę i dwie czy trzy panie, również postępowe i wyemancypowane jak gospodyni. Towarzystwo to tak do smaku przypadało młodym panom, iż co dzień prawie było ich tu pełno.
Opowiadano Ewarystowi o tych przyjęciach u Zoni, jako najnieceremonialszych w świecie. Studenci przybywali poubierani jak się komu podobało, herbatę rozdawano o tyle, o ile szklanek stawało, a drudzy na nią czekali. Papierosy przynosił z sobą każdy, siadał gdzie chciał i gdzie miejsce znalazł, a nieład miał panować w dwu pokoikach prawdziwie studencki.
Nie trafiło się Chorążycowi spotkać z kuzynką, aż w kilka dobrych tygodni, i ledwie ją poznał. Gdy widział ostatnim razem, była żółta, blada i wychudła, teraz ją znalazł odmłodzoną, rozkwitłą, świeżą, z twarzą wesołą i urągającą światu, z wejrzeniem jasnym i śmiałym, zmienioną tak nadzwyczajnie, iż nie mógł się wstrzymać od podziwienia.
— Prawda? znajdujesz, żem znowu wyładniała — odezwała się do niego śmiejąc i poprawiając piękne swe włosy, z rodzajem kokieterii burszowskiej ułożone. — Cóż ty chcesz? wiecznie się gryźć niepodobna! Życie jest głupią rzeczą, którą trzeba władać rozumnie Nauczyłam się o nic nie dbać. Walka... to walka, kto w niej padnie, sam winien.
Popatrzyła na Chorążyca, który milczał.
— No przyjdźże kiedy do mnie! — dodała. — Tyś się kochał we mnie, prawda? ale to już przeszło, a ja miałam i mam słabość do ciebie. Chciałabym z ciebie zrobić człowieka!