Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/161

Ta strona została uwierzytelniona.

A! czemu w takiej miłości nie można dotrwać do końca...
Ewaryst chciał jej przerwać, nie dała mu się odezwać, usta zatykając ręką.
— Mam straszne jakieś przeczucia — ciągnęła dalej — sama nie wiem co mi jest. Zdaje mi się, jakby mi ciebie odebrać chciano!
Spojrzała na niego, Ewaryst pobladł strasznie.
— Ty dziś masz te przeczucia — odezwał się — ja z niemi ciągle żyję, ja się budzę po nocach, słyszę we śnie głos matki, postać jej widzę przed sobą ciągle! Każdy jej list przeraża mnie, nie śmiem, rozłamać pieczątki.
Nie pojmuję nawet, że dotąd ktoś mnie nie oskarżył...
Przyznam ci się, że wolałabym już może przetrwać straszną godzinę, którą przeczuwam nieustanie.
— A! nie wywołuj jej — przerwała Zonia. — Jestżeś pewnym, że będziesz miał siłę nie zaprzeć się mnie... zobaczywszy łzy matki?
Ewaryst głowę zwiesił.
— Dosyć tego — rzekł głosem złamanym — nie mówmy o tem.
— Owszem, zbrójmy się na tę chwilę, myślmy o niej — zawołała Zonia — ja stanę mężnie, nieulękniona, choć stokroć więcej w ich oczach winna, w moich nawet, ale ty? ty?
— Ja? — odezwał się Chorążyc. — Nauczyłaś mnie być prawdomównym. Zoniu powiem ci więc, ja nie wiem co pocznę.
— I nie wiesz na czym skończysz! — szepnęła głosem łagodnym kobieta... Tak! masz słuszność, lepiej nie mówmy o tym... nie myślmy... kochajmy się i korzystajmy z chwili każdej, bo wszystkie policzone...
Na oczach Zoni nigdy Ewaryst prawie łzy nie widział, zdziczała biedna płakała zawsze wewnątrz, pożerając łzy swoje; teraz z rzęs toczyły się dwie krople srebrne i zbiegły po policzkach. Ewaryst całował ją w czoło, długo milczeli oboje. Nagle Zonia podniosła się, twarz rozjaśniając, plaskając w dłonie, wołając na sługi i ciągnąc za sobą Ewarysta do zastawionego stołu...
— Śliczny wieczór wiosenny! — wołała — wypijemy herbatę, potem siądziemy w oknie razem i będziemy odychać jego powietrzem, szeptać, marzyć... aż do dnia!
Ja dziś jestem ciebie spragniona, głodna, nie wypuszczę cię na chwilę!