Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/183

Ta strona została uwierzytelniona.

życowi zwichnęła życie, odebrała zdrowie, uczyniła go nieszczęśliwym.
Wstawszy z łoża i na pozór wróciwszy do zdrowia, Ewaryst nad wiek wydawał się postarzałym i smutnym. Zajęcie około gospodarstwa i interesów nie dawało mu zbyt myśleć o przeszłości, lecz widać było, że to, co spełniał z obowiązku, niewiele go obchodziło. Automatycznie jakoś zabawiał się, pracował, czytał, chodząc z niestartą nigdy chmurą na czole.
Chorążyna wysilała się dla niego na nowe rozrywki, ściągała ludzi, uprzedzała najmniejsze zachcianki, życia mu młodzieńczego przywrócić nie mogła. Pozostał jakby pokutnikiem, noszącym na sobie pamięć i brzemię grzechu...
W cichym domu, z oczyma w ten posąg smutku (jak go zwała) wlepionymi, Madzia kręciła się posługując staruszce i jej synowi. Czasem łza, patrząc na niego, zakręciła się jej w oku, ale z nią zaraz uciekała do kątka.
W parę lat po opisanych wypadkach sąsiad Zamiłowa, pan Zenon Przetocki, który tam niekiedy bywał i Magdzię widywać miał zręczność, a wiedział, że miała trochę grosza i wiele przymiotów dobrej żony i gospodyni, oświadczył się o rękę jej Chorążynie.
Staruszka bardzo była za tym; zdziwiła się mocno, gdy zarumieniona Madzia, upadłszy jej do kolan z płaczem, prosić zaczęła, by jej do tego nie zmuszała, że za mąż iść nie chce i nie myśli, a służyć jej będzie, zupełnie losem swym zaspokojona.
— Bardzo ci dziękuję, moje dziecko — odparła Chorążyna — ale ja nieśmiertelna nie jestem; zostaniesz tu sama. Gdyby się choć Ewaryst ożenił, to byś w domu pozostać mogła, ale tak, przy kawalerze... nawet nie będzie wypadało... Gdzież się podziejesz? co poczniesz?
— Moja dobrodziejko! — zawołała Madzia — jakbym tu pozostać nie mogła, na starość przysiądę gdzie u panien miłosiernych i tak życia dokończę...
Łzy jej biegły z oczów, drżała tuląc się do Chorążynej a powtarzając, że jej opuścić nie chce i nie może. Musiała stara zmilczeć i przeprosić pana Zenona, tłumacząc dziewczę wstrętem do małżeństwa...
Ewarysta Chorążyna gwałtownie ożenić pragnęła, nie śmiano mu o tym mówić, nastręczano zręczności poznania młodych osób, matka intrygowała po trosze, niewidocznie; Chorążyc grzecznie się zawsze wywijał tak, iż najmniejszej nie dawał nadziei, aby to kiedy do skutku przyjść mogło.
Po upływie lat kilku, matka otwarcie ośmieliła się go nakłaniać do tego.
— Choćbyś wielkiego serca nie miał — mówiła — przywiążesz się, samemu człowiekowi żyć niedobrze, nie będę mogła umrzeć spokojnie o ciebie.