Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/32

Ta strona została uwierzytelniona.

ścią. Trochę małe oczki czarne, trochę szerokie usta różowe, trochę blada i nalana okrągła twarz, mimo nieregularności rysów miały w sobie coś miłego i pociągającego. Wszystko to życie przeszłe, zapewne bez wielkiej rachuby prowadzone, przedwcześnie zrobiło zwiędłym i zmęczonym. Ręce też, które podniosła, białe, nieco chude, starsze prawie były niż ona. Ale pod tą powłoką zużytą czuć było namiętną jeszcze żywotność ducha niezmordowanego, a oczy patrzały bystro i świadczyły o rozumie.
Spojrzawszy na Chorążyca poznała go zaraz wdowa i podała mu rękę, okiem pytającym mierząc tę, co go przyprowadziła. Zonia odezwała się obojętnie, jakby zrozumiała, że ją pytano.
— Chciał poznać Jewłaszewskiego. — Wdowa wnet zwróciła wejrzenie na przybysza.
— Siadaj pan (wskazała mu miejsce przy sobie na kanapie), Jewłaszewskiego istotnie poznać i posłuchać warto, bo to człowiek jakich mało.
— Jakich nie ma! — poprawiła Zonia.
Umysł prawdziwie wyższy — dodała Heliodora — osobistość znakomita, charakter piękny; a przy tym co za prostota!
Kończyła te słowa, gdy się drzwi otworzyły i wszedł słuszny chłopak młodziutki, czarnooki, z twarzą dość przystojną, choć przedwcześnie pofałdowaną, jakby już gwałtownie jakimś podlegała zmianom, które młodą czystość jej rysów nadwyrężyły. Szybkim krokiem wpadł do pokoju, witając naprzód poufale podaniem ręki Zonie, która bliżej stała, potem tak samo podchodząc do gospodyni, którą pozdrowił zaledwie słowem, i czapkę na stół rzuciwszy wziął się do zwijania papierosów.
Z jakąś nowiną, której głośno powiedzieć nie chciał z powodu Ewarysta, schylił się do ucha pani Heliodory i spytał zaraz o Jewłaszewskiego, którego tu ojcem nazywano.
Spodziewam się, że dziś przyjdzie — odpowiedziała wdowa — jeżeli, bo to mu się często trafia, nie zapomni o dniu i godzinie, nie zapędzi się w jakąś rozprawę, którym u niego końca nie ma.
— Ale ja ręczę, że będzie — przerwała Zonia śmiało, bo mi obiecał.
— A najmilszej swej uczennicy i ukochanej córeczce zawsze słowa dotrzymuje — dodała z małym ironii odcieniem wdowa. Zonia zdawała się być dumną z nadanego jej tytułu i dokończyła.
— O! tylko co go nie widać!
Tymczasem nadszedł jeszcze drugi i trzeci młodzieniec, a obiecanego pana ojca nie było: wszyscy oni spoglądali na Ewarysta z rodzajem nieufności i podziwienia jakby tu sobie dłuższej jego przytomności nie umieli tłumaczyć. Hamowała ona śmielszą ich rozmowę, chociaż po naradzie cichej z Zonią, panowie ci zdali się