Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/45

Ta strona została uwierzytelniona.

No, ale dla tego, ty mniemany mój wybawco ze szpon uwodziciela, nie gniewaj się na oszalałą swą, nazwijmy siostrę, ja ci sprzyjam o tyle, o ile moje serce może komu sprzyjać. Mam trochę słabości dla ciebie, może rodzącej się z tego, że mi cię serdecznie żal...
Z uśmiechem wdzięcznym zwróciła się ku niemu. Ewaryst zbyt gorąco pochwycił całować jej rączkę.
— O! bardzo proszę, nie naśladować Jewłaszewskiego, zimno, po koleżeńsku się roztańmy... Sympatii mojej nie tłumacz pan sobie inaczej, tylko swym kalectwem!
Roześmiała się.
Byli już w uliczce bliskiej domu Agafii Sałhanowej, Ewaryst doprowadził ją tylko do miejsca, z którego domostwo widać było, ścisnął jej rękę i poszedł.
Wypadek ten dziwny, a więcej jeszcze rozmowa w drodze z Zonią, przykro mu serce ścisnęły.
Roztawszy się z mm, dziewczę żwawym krokiem wprost pobiegło do dworku, w którego oknie otwartym na ulicę siedziała z papierosem w ustach pani Heldiora.
Przywitały się poruszeniem głów i uśmiechem.
— Chodź no do mnie Heldusiu, coś ci mam świetnego do powiedzenia — zawołała Zonia.
Chwilę potem spotkały się w progu pokoju Zoni, która za wchodzącą drzwi zamknęła.
— Miałam awanturę — żywo poczęło dziewczę, zrzucając z głowy kapelusik tyrolski z piórkiem.
— Awanturę! ty! a tom ciekawa — rzekła mrużąc oczy i puszczając dym kłębami wdowa.
— Poszliśmy do ogrodu z ojcem, rozmawiając sobie o tym i owym — ciągnęła Zonia dalej — pod orzechami na ławce, skąd widok bardzo piękny, siadłam z nim. Stary wydał mi się jakiś dziwny, podrażniony, niespokojny. Ni z tego ni z owego, mówiąc o naturze, wtrącił o miłości, dalej o wielkiej dla mnie sympatii, potem już że się kocha szalenie, a gdym się z niego śmiała i perswadowała mu, pochwycił mnie w pół całować. A! tego już nadto! Szarpnęłam się mu z krzykiem z rąk. Licho tam przyniosło na mój głos Dorohuba, a ten jak go chwycił za kark...
Heliodorze papieros wypadł z ust, załamała ręce, namarszczyła brwi, twarz jej dziwacznie się wykrzywiła i przybrała wyraz groźny.
— Miałaś czego bo krzyczeć — zawołała — i czego się tak opierać?
— Jak to! — przerwała Zonia.
— No, cóż! zjadłby cię był pocałowawszy! — krzyknęła gniewnie gospodyni. Prawdziwie nie rozumiem cię! Byłam pewną, widząc jak się z ojcem obchodzisz, że go rozumiesz, oddawna, widocznie miał pasję do ciebie. Okazywałaś mu się życzliwszą, cóż było naturalniejszego nad to by myśleć, że się z sobą porozumiecie...