Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/65

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co o mnie mówią jemu, tego nie wiem, ale przede mną oplwali biednego chłopca, aby mi go obrzydzić, zrobili go rozpustnikiem, powywlekali historie jakieś brudne o nim...
Słyszałeś i ty pewnie?
Ewaryst głową potrząsł.
— Cóż mi tam? Przeszłość to rzecz zapomniana, utopiona. Co dziwnego, że kochając serca znajdował plugawe? Nie miał doświadczenia, nie znał ludzi... Napił się może z kałuży! ale co mi tam...
— Nie śmiem ci powiedzieć moja Zofio — odparł, idący za nią Chorążyc — że i ty możesz być w tym przypadku. Ja ci go obrzydzać nie chcę, ale nie znajduję, aby był godnym tej wielkiej miłości, którą masz dla niego.
— Dlaczego? — zapytała Zonia.
— Bo ani umysłem, ani sercem nie dorósł ciebie — rzekł Chorążyc. — Znam go, jest to płochy chłopak, w którym serce bije na chwilę mocno, ale prócz uczucia, w którego rozbiór ja wchodzić nie myślę, nie ma tam nic!
— Alboż się kocha dla czegoś i za coś? — odparła Zonia — kocha się, bo się musi, widzi się głupotę własną, i to nic nie pomaga...
Powiedziała to smutno. Ewarysta pocieszyło niemal jej strapienie, było ono znakiem jakiegoś rozmysłu, przepowiednią zwrotu. Sam smutek mówił już wiele... Wahała się, a miłość, która się waha, bliską jest stygnięcia. Sądził, że najlepiej ją będzie zostawić samą sobie. Przeszedłszy kilkadziesiąt kroków aż ku dworkowi Sałhanowej w milczeniu małoznaczącym przerywanym półsłówkami, u wrót jego prawie pożegnał się z Zonią, która doszedłszy już tu, po rozstaniu się z nim, zadumała się u wnijścia długo, papierosy swe i książki oddała stojącej tu starej Agafii, a sama poszła żywo w drugą stronę. Ewaryst byłby przysiągł, że szukała tego nieszczęśliwego Zoriana, o którym myślała ciągle.