Strona:PL JI Kraszewski A toż nie bajka from Kurjer Codzienny 1888 No 264.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.
J. I. KRASZEWSKI.

A toż nie bajka?[1]


Dzióbek był takim sierotą, jakiego na świecie drugiego poszukać a nie znaleźć.
Ani nawet wiedział gdzie się rodził. Stara baba Łyga, która chodziła po żebraninie, znalazła go, jak sama mówiła, pod płotem, między łopuchem i pokrzywami. Zobaczywszy dziecko, obwinięte w strzępy jakieś, a kwilące głośno, pomyślała sobie, że z niem na ręku chodząc, prędzej ludzi do miłosierdzia pobudzi. Wzięła je tedy, i nosiła się z niem, może rok czy więcej. Baba stara była, położyła się spać na ziemi wilgotnej, zimnicy dostała i ta z niej ostatek życia wytrzęsła. Dziecko przy trupie leżało długo, nim ludzie babę i to biedactwo zobaczyli.
Ludu tam nagromadziło się siła, jak to zwykle bywa, gdy nieboszczyka znajdą, każdy musi popatrzeć, coś powiedzieć i poradzić. Pochować Łygę musieli, choć bez wielkich przyborów. Dół wykopano nie głęboki, deski zbito jako tako, piaskiem przysypali i zbyli się kłopotu, a z dzieckiem sprawa była trudniejsza.
Wyglądał Dzióbek blado, chorowito, oczy miał jakieś osowiałe, ludzi się bał i odpychał, nikt go wziąć nie chciał.
— A mnie to na co? — mówili ruszając ramionami, albo to ja swoich nie mam dzieci!
Drudzy prędzej odchodzili, aby ich nawet nie zaczepiano. Aż przyszedł dziad Sierpuchem zwany, na jedno oko ślepy, na drugie mało co widzący, schylił się nad dzieckiem, coś pomruczał, poszeptał, siadł, dumał, a wieczorem i jego i dziecka nie stało. Dzióbek od baby się dostał do dziada. Sierpuch miał już tak dużo lat, że się z niemi porachować nie umiał. Jak się go kto spytał, a zaczął liczyć, końca temu nie było, plunął potem i zawsze domawiał.
— Albo to tam można wiedzieć ile się przeżyło.
Chodził choć powoli a mocno, śpiewał pieśni takim głosem, że na odpuście jego tylko słychać było; a bywało jak się do misy i bułki chleba przysiądzie, niewiele co zostanie. Gdy mu się pić chciało, a nie było nic tylko woda, pół wiadra jak nic wyżłopał. Miał już tylko skórę i kości, a gdy na pogrzebie do bójki czasem przyszło, pięścią jak dał, obalił najmocniejszego i krew puścił.
I na takich mocarzy przecie przychodzi godzina. Sierpuch raz na jarmarku najadł się wieprzowiny, wody napił, wódką z pieprzem poprawił, poszedł pod płot wydychać... i nazajutrz go nie było. Dziobek znowu został przy trupie, sakwach i pustym garnuszku, który dziad u pasa nosił.
Że to było w małej mieścinie, wzięli pachołkowie dziecko, na ratusz; chcieli co dopytać z niego, Dziobek płakał i bił, kto się zbliżył do niego. W sakwach po Sierpuchu znalazło się grubo grosza, a no z tego pogrzeb i burmistrz i pachołkowie i grabarz jak zaczęli brać, rozebrali do szeląga. Został Dziobkowi kij, wór i garnek, który stłukli, gdy dziada brali z pod płota.
Tu tylko była już mowa, gdzie sierotę odstawić? Nie okazało się ani śladu, do której wsi mógł należeć, wziął by go więc kto obciął, a nikt nie chciał. Przychodzili chłopca oglądać różni, nie podobał się nikomu. Tymczasem pachołkowie go na ratuszu karmili tem, czego sami i ich psy nie dojadły.
W końcu stara znowu, Paczosnycha, bezdzietna baba, mająca chatynkę za wsią, zabrała Dziobka z sobą. U niej się już i gadać lepiej i chodzić nauczył. Baba uchodziła za czarownicę, żyła sama jedna, zamykała się w chacie i tylko oknem z ludźmi gadała, chodziła zamawiać, leczyć, babić — a czasem, jacyś ludzie z wielkiemi worami przychodzili u niej nocować i odchodzili przededniem. Wory pod siano chowano na strychu, na wyżkach. Z tymi ludźmi Paczosnycha zawsze coś szeptała po cichu, a nim ich z chaty wypuściła, wprzódy sama wyszła i obejrzała się do koła.
Nędza była w chacie wielka, jadła dwa razy ledwie w tydzień się warzyło. Całego majątku była stara miotła, wiecheć, kociuba, tłuk od stępy, kilka garnków i chudy kot, który w dzień sypiał, a w nocy gdzieś na polowanie chadzał. Z tym kotem Paczosnycha gadała czasem, a z Dzióbkiem nigdy. Miała taki już układ, że gdy czego od niego chciała, poczynała od tego, że w kark waliła, dwa, trzy razy i dopiero zakrzyczała, co miał robić. — Spał Dziobek za piecem albo pod ławą, a gdy Paczosnychy nie było, chaty pilnował.

Koszul miał naówczas dwie, jednę z dziurami, a drugą łataną, obie po pięty; oprócz tego sukmankę jeszcze po dziadzie i na lato i zimę słomiany kapelusz podarty, z dziurą na wierzchu...

  1. Rzecz tę wyjmujemy z niedrukowanego dotychczas nigdzie zbioru nowel i powiastek J. I. Kraszewskiego p. t. „Zimą u komina“. (Bajki dla młodych i starych dzieci), znajdującego się w posiadaniu Gebethnera i Wolffa.