Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 66 Ł 3.png

Ta strona została uwierzytelniona.

można było może łagodnością na lepszą nawrócić drogę; strasznie nas Bóg karze!
Przez cały dzień Bartski się tak bił z myślami.
List bezimienny miał z sobą.
A gdyby z nim, wypatrzywszy godzinę, udał się do Pawłowiczowéj, tak, aby mógł zastać ją samą?
Zdało mu się to najwłaściwszém.
Nazajutrz, nie bez trudu dopilnowawszy, gdy Lutek wyszedł z domu, udał się na górę.
Ale chora nikogo nie przyjmowała bez wyjątku.
Powrócił do hotelu i wysłał do niéj list, proszący o posłuchanie w sprawie syna.
Podpisany nazwiskiem zmyśloném, nastraszył on Pawłowiczową, która się zlękła, czy Lutek nie popełnił czegoś, z czemby się przed nią taić musiał. Natychmiast kazała prosić Bartskiego, chociaż musiała go przyjąć w łóżku.
Drżała staruszka, gdy się zbliżył Bartski, którego poważna powierzchowność ją uspokoiła trochę.
Pan Waleryan bezimienny list dał jéj do przeczytania. Zaledwie nań rzuciwszy okiem, Pawłowiczowa przyznała się do wszystkiego.
Rozwiązana była wątpliwość.
— Ale państwo mi go nie odbierzecie! — zawołała staruszka. — Zlitujcie się nademną. Niewiele mi życia zostało, jego jednego tylko mam!
Bartski nadto cierpiał, ażeby nie umiał wejść w cudze uczucia i boleści.
— Będziemy się nim dzielić — rzekł cicho.
I popłakali się oboje.
Lutek miał wkrótce powrócić, nie ruszył się już stary i czekał na niego.
Zdumiony chłopak, poznawszy w gościu wczorajszą swą znajomość z ulicy, sam nie wiedział, co to znaczyć mogło.
Pawłowiczowa podjęła się ułatwić zbliżenie do dziadka.
— Lutku, jest to ojciec ojca twojego.
Bartski szeroko otworzył mu ramiona, chłopak się zawahał i rzucił się w jego objęcia. Zaczęły się opowiadania, tłómaczenia, objaśnienia, w których o hrabinie Idali z obu stron unikano wspomnienia.
W pół godziny stary Bartski wiedział już, że miał przed sobą wnuka, którego nietylko się nie potrzebował wstydzić, ale się nim mógł pochwalić.
Lutek miał wszystkie świetne przymioty ojca, nie mając jego wad i lekkomyślności. Do późnego wieczora Bartski nie mógł się z nim rozstać, nacieszyć nim, nasłuchać go.
Pozostawało rozwiązanie w Krakowie i pozbycie się fałszywego wnuka w taki sposób, aby się na śmiech nie narazić i nie wywołać poczwarnych plotek.
Lutkowi chętnie pozwoliła Pawłowiczowa, aby dziadkowi towarzyszył.
Miał późniéj razem z dziadowstwem wrócić do Warszawy, gdyż obowiązków swych względem przybranéj matki wyrzec się nie chciał.
Bartski nadewszystko zdumiewał się bezinteresownością Lutka, który wcale się nie cieszył świetnością losu, jaki go czekał.
Pobłogosławiony na drogę, ruszył z dziadem do Krakowa.




Starzy Bartscy, rozglądając się po Krakowie, nie mieli jeszcze czasu nabyć tu własności, zajmowali więc dom najęty, którego piérwsze piętro przeznaczone było dla nich, parter dla wnuka, a reszta dla licznéj służby.
Wyjazdem do Warszawy męża, niedosyć dobrze umotywowanym, pani Bartska niecierpliwiła się i niepokoiła. Nie mogła go zrozumiéć.
— Stary — gderała — aby mu się włóczyć, nie usiedziéć na miejscu. My tam żadnych interesów nie mamy.
Dnia, którego powrót był zapowiedziany, jéjmość oczekiwała z herbatą. Uprzedził przybysza list; w przypisku stało, iż Bartski, krewnego dalekiego, pana *** (nazwisko podał piérw-