Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/255

Ta strona została skorygowana.

— Wszak — jeźli się nie mylę — rzekł nieśmiało pan... pan Walenty Luziński? zapytał.
Słysząc swe nazwisko młody człowiek zmięszał się, ale zaprzeć się nie było podobna.
— Tak jest, wybąknął zmięszany.
— Tylko jedno pytanie, ale w interesie pańskim własnym, racz mi szanowny pan, acz nieznajomemu, odpowiedzieć szczerze. Nie żądam wiedzieć nic, jedno tylko. Wszakżeś pan tego pierścionka, który masz na palcu, w ulicy nie znalazł?!
Walek schował szybko rękę przelękniony i oczy wlepił w pytającego.
— Panie szanowny, dodał, ze słodszym jeszcze uśmiechem pan Mamert — ja nie chcę i niepotrzebuję wiedzieć od kogo pan go ma, ani zkąd, ani jak, tylko czy go pan nie znalazł?
To mówiąc, odchrząknął.
Nie znalazłem go i jest moim, za to panu zaręczyć mogę — odparł namyśliwszy się Walek.
— Otóż tyle mi tylko powiedzieć było potrzeba, zawołał pan Mamert, ranek jest prześliczny, powietrze miłe, gdybyśmy się cokolwiek przeszli, tak tędy, gąszczami, możeby się znalazło o czem pomówić coby panu nie było przyjemnem, owszem... owszem...
Ale najprzód winienem się panu zaprezentować, jeźli mnie z miasteczka z twarzy nie znasz, jestem Mamert Klaudzyński, pełnomocny rządca klucza Turowskiego.
To mówiąc uchylił czapki, Walek się skłonił, serce mu biło. Został tak pochwycony wirem wcale niespodziewanym wypadków, że do siebie jeszcze przyjść nie mógł Czuł, że może popełnić jakie głupstwo przez brak krwi zimnej i doświadczenia, był jak na szpilkach. Obiecywał sobie w duszy jak najostrożniej milczeć.
Rządca prawie bezwładnego wprowadził z sobą w ciemną, zarosłą, wilgotną aleję, ogromnego, nieco w tej stronie opuszczonego ogrodu. Znał on bardzo