Strona:PL JI Kraszewski Interesa familijne.djvu/293

Ta strona została skorygowana.

wygiął się jak szyja łabędzia, krew oblewała twarzyczkę, czoło i ramiona; drżała cała, a usta nieme uśmiechały się z przywyknienia do łagodnego uśmiechu, bo w sercu była nieopisana trwoga.
Staś, śmielszy myślą choć sercem tchórz jak ona, wybierał się coś powiedzieć wielkiego, czułego, pięknego i słowa zdawały mu się jak farby malarzowi, który spojrzał na słońce. Słońcem jego było własne serce i przy jego uczuciu bladły wyrazy, czerniały myśli i rozsypywały się w proch.
Nareszcie gdy szelest wewnątrz domu nastraszył go przerwaniem tej chwili nieopłaconej, serce zabiło gwałtowniej i otworzyło usta.
— Kochana moja kuzynko — rzekł wzdychając — wszak to mój ojciec dziś pewnie nadjedzie; nie uwierzysz jak mi żal będzie ciche Horoszki porzucić! tak mi tu z wami było dobrze, tak miło!
— A! mój Boże! — odezwała się Zosia nieśmiało, na cóż mówić te grzeczności, czyż my nie wiemy, że tam kuzynkowi lepiej w domu; bo tam mama i siostry...
— Ale nigdzie, nigdzie, proszę wierzyć, nie było i nie będzie mi lepiej jak tutaj!
— Bo pan Stanisław grzeczny! — odezwała się Zosia po cichu.
— Ja! ale ja wcale nie jestem grzeczny — żywo odparł Staś — dałem tego dowody u państwa Pawłów, można mi tedy wierzyć. To nie prosta grzeczność, to wyraz uczucia.
— Doprawdy! cóż panu odpowiem za nas wszystkich, chyba podziękuję tylko.
— O! nie! nie, proszę mi powiedzieć, że Staś pojechawszy przypomni się kiedy, że nie będzie jak pospolity gość, o którym ledwie odjechał zapomina się jutro.... bo ja... nigdy tych kilku dni nie zapomnę.
— Ale i my i my! — odpowiedziała Zosia (instynktem my, mówiąc zamiast ja wyraźniejszego). My mówiło w potrzebie za wszystkich, a ja znaczyć miało dla Stasia.